Armenia - w stronę słońca.


Zapraszam na kolejną już, po Kazbeku w Gruzji oraz Mont Blanc, górską relacje Łukasza. Tym razem zabierze nas do Armenii.

Wyjazd do Armenii udaje się za drugim podejściem. Rok wcześniej Lot odwołał rejsy do Erewania.
Tym razem kupujemy bilety za 800 zł i ruszamy z Warszawy 4 września 2017 r. Celem jest najwyższy szczyt Armenii - Aragac.



Podczas przygotowań do wyjazdu nawiązujemy kontakt ze sklepem turystycznym w Erewaniu w sprawie zakupu kartuszy z gazem. Umawiamy się z właścicielem na załatwienie transportu do twierdzy Amberd wraz z zakupem gazu.
Na lotnisku w Erewaniu czeka na nas kierowca i ruszamy w drogę.
Lotnisko i jego okolice wyglądają dość nowocześnie, jednak już po kilku kilometrach architektura
delikatnie mówiąc nie zachwyca. Surowe i proste budynki w szaro-burych kolorach i bardzo mało zieleni. Takie widoki będą nam towarzyszyć niemal przez cały wyjazd.



Do twierdzy docieramy dość wcześnie, turystów jeszcze nie ma. Jest za to mały bar w cieniu, którego zaczynamy szukać, bo słońce praży niemiłosiernie.
Twierdza Amberd jest położona na wysokości 2300 m n.p.m. Obok niej znajduje się kościół, który został wybudowany 1026 roku. Dookoła roztaczają się rozległe widoki.
Po zwiedzeniu kompleksu zapoznajemy się z całkiem zacnymi owocami miejscowego browarnictwa i odpoczywamy w cieniu niewielkich drzew odsypiając podróż.
Poznajemy też Ormianina Artura, który kilka lat spędził w Polsce i bardzo dobrze mówi w naszym ojczystym języku. Opowiada nam o sobie i o dzisiejszej Armenii.






W dalszą drogę ruszamy po południu, kiedy słońce już nieco mniej daje się we znaki.
Kierujemy się doliną, w której płynie rzeka w stronę Jeziora Kari Licz. Jest gorąco i idzie się dość ciężko, po około godzinie docieramy do miejsca, gdzie stoi jakaś dziwna przyczepa-obozowisko.
Na zewnątrz, równie zaciekawione przybyszami jak my nimi, stoją trzy kobiety.
Podchodzimy i próbujemy się porozumieć. Okazuje się że są Jazydami, koczownikam, którzy z pochodzenia są Kurdami. W obozie są same kobiety, bo mężczyźni poszli wypasać owce i krowy.
Przed przyczepą pojawia się stół, krzesła i zostajemy poczęstowani mlekiem, serem i pieczywem.
Jak widać wiele nie mają, ale chętnie dzielą się z nami posiłkiem. Po miłej rozmowie rozstajemy się życząc sobie wszystkiego dobrego.






Docieramy do miejsca, gdzie można rozbić namioty. Na początku wchodzimy do rzeki i choć woda jest lodowata, to bardzo miło jest się w niej zanurzyć. Po takiej ochłodzie rozstawiamy nasze domki i zastanawiamy się z czego tutaj rozpalić ognisko. O drzewie można zapomnieć, w pobliżu rosną jakieś liche krzaczki, ale z tego i tak nie zrobimy ogniska. I nagle jest olśnienie, krowie placki.
W okolicy jest ich pełno, są suche i palą się świetnie, A dym pachnie tak jak palone siano.
Zbieramy w reklamówki ile się da. Opału starcza nam na kilka godzin, jest ogień, gitara i rozgwieżdżone niebo, czego chcieć więcej?



Drugiego dnia rano zwijamy obóz i ruszamy dalej doliną. Po drodze spotykamy pasterzy, którzy przyjechali terenową ładą. Wyjmują z samochodu jakieś rzeczy i idą z tym do rzeki. Okazuje się, że przyjechali po składniki na obiad. Akumulator samochodowy i kij z drutem to sprzęt do połowu.
Już po chwili wyciągają śnięte ryby i wrzucają do wiadra. Co najlepsze, jeden z nich te najmniejsze zjada od razu.




 Docieramy do końca doliny, z mapy wynika,że mamy się kierować na prawo, więc tak też robimy.
 Po mozolnym podejściu kierujemy się na widoczne w oddali szczyty.
Wreszcie mijamy jakieś stalowe, dość okropne konstrukcje i słupy wysokiego napięcia i docieramy nad brzeg jeziora. Tutaj postanawiamy rozbić namioty.
Namioty stawiamy przy dość ponurym budynku, który okazuje się być „ Instytutem Promieniowania Kosmicznego” . Kiedy wszystko już stoi z Instytutu wychodzi jakiś gość i mówi, że tutaj nie możemy nocować. My jednak idziemy coś zjeść i wypić w pobliskim barze, a po godzinie Tomek idzie porozmawiać z gościem z instytutu . Dzięki zdolnościom negocjacyjnym udaje mu się przekonać „pana kierownika” i zostajemy.






Jezioro Kari Licz to podobno takie Armeńskie Morskie Oko. Kręci się tutaj trochę turystów, podobno w sobotę i niedziele całkiem dużo, jednak krajobraz jest mocno popsuty przez Instytut i otaczające go stalowe dziadostwo.

Rano ruszamy na szczyt, który jest z daleka widoczny. Podejście, po wizycie na wzmocnienie w pobliskim barze, nie stwarza problemów, dopiero pod koniec robi się dość stromo i trzeba się trochę napocić.
Na szczycie zaczyna mocno wiać i po zrobieniu zdjęć postanawiamy schodzić. Kierujemy się na wypłaszczenie, które widać z góry, po drodze spotykamy poznanego dzień wcześniej gościa, który już wraca. Co najlepsze mówi że przetrawersował wszystkie wierzchołki. Na nogach ma sandały, przy tym rumoszu skalnym to wyczyn graniczący z szaleństwem.
Po burzliwej dyskusji postanawiamy nie schodzić do krateru i rozbijamy się na pobliskiej trawce.
Wiatr momentami wieje z taką siłą, że namiot trzeba rozbijać co najmniej w cztery osoby.
No cóż, nie mamy wyprawowych, sztywnych namiotów i nasze kładą się jak szmata przy mocnych podmuchach, jest z tym niezły ubaw, bo na szczęście nie pada.




  

Wcześnie rano mamy piękny widok na Ararat. Ja, Tomek i Zdzich ruszamy na najwyższy wierzchołek. Najpierw musimy zejść do krateru. Na dole jest całkiem sympatycznie, spokojnie można rozbić namiot. Informacja jaką znalazłem w necie, że w kraterze jest woda jest prawdą. Jednak o piciu można zapomnieć, ma tak metaliczny posmak, że kompletnie nie nadaje się do spożycia.
Pogoda dopisuje, widoki piękne, lekki wiaterek. Po niecałych trzech godzinach jesteśmy na szczycie, delektujemy się widokami, odpoczywamy i robimy dużo zdjęć.
Znów schodzimy do krateru, przecinamy go, wspinamy się na przeciwległy grzbiet i wracamy do obozu.










Chłopaki już spakowali cały dobytek, więc dopakowujemy swoje kilogramy i ruszamy w dół.
Droga jest malownicza, górskimi łąkami. Po około dwóch godzinach docieramy do osady Jazydów.
Chwilę rozmawiamy z miejscowymi, dajemy im pamiątki z Polski i ruszamy dalej.
Teraz już cały czas idziemy drogą gruntową, którą co chwile przecina strumień. Miejsc na rozbicie namiotów nie ma zbyt wiele, ale wreszcie znajdujemy dogodną lokatę. Rozbijamy obóz, a Wojtek z Krzyśkiem idą do wsi po zakupy. Mamy nadzieję, że wrócą za dwie godziny.
Tradycyjnie już zbieramy opał i robimy ognisko. Dosiada się do nas miejscowy chłopak, który wypasa krowy, mówi że jedna mu zginęła i ma nietęgą minę. Jednak parę łyków koniaku poprawia mu humor. W rewanżu częstuje nas pysznym duszonym bakłażanem. Krzysiek z Wojtkiem wracają już po zmierzchu, podwozi ich miejscowy ładą Niwą. Mieli trochę przygód. Wojtek pokazuje nam zdjęcie sprzed sklepu z ogromnym drapieżnym ptakiem, którego właściciel raczył się przed sklepem piwem. Do późna rozmawiamy i śpiewamy przy ognisku, kosztując przywiezione przez chłopaków miejscowe trunki.






Rano schodzimy do wsi i zatrzymujemy się przy pierwszym sklepie. Trzeba zorganizować jakiś transport. Na szczęście na brak ofert nie narzekamy, najpierw zjawia się jakiś facet i proponuje nam obiad i transport do Erewania. Mamy do niego podejść za pół godziny. W międzyczasie przyjeżdża dwóch chłopaków, którzy mają nas podwieźć do restauracji na obiad i później dostarczyć do tego gościa. Ledwo pakujemy się do dwóch samochodów osobowych i ruszamy. Po jakimś czasie okazuje się że zostaliśmy „porwani”, do restauracji jedziemy, ale innej i oni mówią, że nas zawiozą do stolicy. No cóż każdy chce zarobić.
Restauracją okazuje się budynek bez napisów, stojący na placu pełnym jakiegoś złomu.
Mamy nadzieje, że nie skończymy jako dawcy organów :-)

W budynku jest dużo pokoi ze stołami i krzesłami, a w jednym z nich jest barek.
Zostajemy umieszczeni w jednym z pokojów i w oczekiwaniu na posiłek zabijamy muchy, których jest tutaj dość sporo.
Wreszcie przynoszą jedzenie, okazuje się smaczne i nie drogie.
Najedzeni ledwo mieścimy się w samochodach i wyruszamy dalej.


 







Chłopaki wysadzają nas w centrum. Zarzucamy plecaki i wędrujemy do zarezerwowanego jeszcze w Polsce apartamentu.
W stolicy spędzamy cały następny dzień spacerując po mieście i zwiedzając całkiem fajne miejscowe lokale.
Wieczorem spotykamy Maje, która jest Polką, ma męża Francuza i małego synka. W Erewaniu uruchamiają hotel Mariott. Maja jest bardzo intrygującą osoba , opowiada nam sporo o Armenii i życiu w Erewaniu. Na drugi dzień jemy wspólnie śniadanie i jedziemy na targ, gdzie się żegnamy. Warto go odwiedzić, jest ogromny, można zakupić tam pamiątki, ale też wiele innych, ciekawych rzeczy.





   




Maja umawia nam na noc taksówki, które zawiozą nas na lotnisko.
Kierowcy zjawiają się punktualnie, a jeden z nich częstuje naszą załogę samogonem i czekoladą. I tym oto miłym akcentem kończymy naszą przygodę w Armenii, trzeba przyznać że nie tylko Gruzini są bardzo gościnni :-)



Komentarze

Popularne posty