Monte Bianco / Mont Blanc - włosko-francuska przygoda.
Zapraszam na kolejną relację Łukasza z górksiej wędrówki, tym razem będą to Alpy i ich najwyższy szczyt - Mont Blanc
Siedzę na mokrym plecaku i mocno zapieram się nogami o skałę, wieje silny wiatr i pada śnieg z deszczem, bokiem schodzi mała lawinka, jej większa poprzedniczka zapaliła nam czerwoną lampkę i dała ostateczny sygnał do odwrotu. Zgrabiałymi rękami powoli podaję luz Leszkowi, który przed chwilą znikł w białej otchłani. Jest mi coraz bardziej zimno, a do zejścia szykuje się Krzysiek.
Siedzę na mokrym plecaku i mocno zapieram się nogami o skałę, wieje silny wiatr i pada śnieg z deszczem, bokiem schodzi mała lawinka, jej większa poprzedniczka zapaliła nam czerwoną lampkę i dała ostateczny sygnał do odwrotu. Zgrabiałymi rękami powoli podaję luz Leszkowi, który przed chwilą znikł w białej otchłani. Jest mi coraz bardziej zimno, a do zejścia szykuje się Krzysiek.
Jeszcze godzinę temu z optymizmem
parliśmy do przodu, do schroniska Gonella zostały dwie godziny i
nic nie zapowiadało, że będziemy musieli zawracać. Najgorsza jest
myśl, że po zejściu w bezpieczny teren, czeka nas jeszcze pięć
godzin drogi do namiotów, które zostały w dolinie.
Jeżdżąc w góry od ponad trzydziestu
lat pewnie naturalnie pojawia się myśl, że fajnie by było stanąć
na „dachu Europy”. Jednak relacje zamieszczone w internecie
przedstawiały pewną niedogodność, mianowicie spore ilości innych
chętnych do zdobycia tej góry. Myślałem więc o innej opcji.
Wejście w zimie stwarzało spore
problemy pogodowo-techniczne, inna trasa wiązała się z większymi
trudnościami technicznymi. Ale znalazłem kiedyś opis wejścia od
strony włoskiej, było tam nieco trudniej niż trasą klasyczną ale
przede wszystkim turystów na szlaku mniej o jakieś 80 %. To jest
to czego szukałem!
Do wyjazdu nie musiałem specjalnie
namawiać Zdzicha ( który już wcześniej próbował tam swoich sił
na trasie 3M ) oraz Tomka i Leszka. Na jakiś tydzień przed
wyjazdem okazało się. że pojedzie z nami też Krzysiek. który
wcześniej wspinał się z nimi w Andach i w Pamirze,
oraz ksiądz Andrzej, który ma
największe z nas doświadczenie: był już na siedmio- i
ośmiotysięcznikach, a na Blanku trzy razy, ale nigdy nie wchodził
od strony włoskiej drogą „papieską”.
W drogę ruszamy w nocy, z 1 na 2
czerwca. Jedziemy przez Niemcy, Szwajcarię i Francję, tunelem pod
Blankiem. Po drodze okazuje się, że przydałaby nam się jeszcze
jedna lina, więc zatrzymujemy się w Chamonix. Na miejscu, czyli w
Courmayeur jesteśmy około 19. Myśleliśmy
o noclegu na jednym z campingów,okazuje się jednak, że nad rzeką
są idealne warunki do rozbicia namiotów. Toalety, woda, stoły i
przygotowane miejsca na ognisko lub grilla wskazują na dużą
popularność tej doliny w sezonie. Rozbijamy namioty, odprawiamy
mszę świętą, która w tych warunkach jest wyjątkowa, rozpalamy
też małe ognisko i idziemy spać.
Rano wstajemy przed ósmą, pakujemy
plecaki i ruszamy w drogę. Początkowo szlak jest oznaczony i
wiedzie ładnym lasem. Po około godzinie marszu wychodzimy ponad
las, z oddali obserwuje nas stado koziorożców. Dochodzimy do
lodowca Miage, gdzie okazuje, że wygodna ścieżka urywa się nagle
i zejście na lodowiec nie będzie takie proste. Tomek próbuje, ale
jest zbyt stromo i krucho. Zdzichu, Krzysiek i Leszek decydują się
zawrócić i obejść urwisko. Ja z Tomkiem i Andrzejem chcemy
zjechać na linie. Na dole meldujemy się w tym samym czasie. Po
drodze Zdzichu wpada w szczelinę, na szczęście klinuje się na
plecaku i jedynie traci kijek. Dalej pniemy się w górę. Na śniegu
widzimy czyjeś ślady. To dobrze, liczymy na to, że szlak będzie
widoczny aż do schroniska, po drodze widzimy kopczyki z kamieni.
Około szesnastej docieramy pod ścianę, którą trzeba podejść
ostro do góry. W lecie pewnie wiedzie tędy ścieżka, jednak teraz
śladów już nie ma, zaczyna padać lekki deszcz a śnieg jest
głęboki i grząski.
Próbujemy piąć się do góry. co
chwilę z góry schodzą małe lawinki. Andrzej przytomnie proponuje
abyśmy się związali. bo robi się zbyt niebezpiecznie. Nagle na
prawo od nas schodzi pokaźna porcja śniegu. Mieliśmy za chwilę
tamtędy przechodzić. Nie mamy pewności którędy wiedzie najlepsza
droga, pada deszcz, jest coraz później a przede wszystkim zrobiło
się na tym stoku zbyt lawiniasto, z bólem serca decydujemy się na
odwrót. Po powrocie ustalamy, że robimy sobie dzień przerwy, na
wysuszenie się oraz odpoczynek, bo ten dzień dał nam popalić.
Dopiero o 22. jesteśmy przy samochodzie.
Następnego dnia postanawiamy pojechać
do Chamonix i tam spróbować swoich sił.
We Włoszech suszymy się przed wjazdem
do tunelu i jemy niezłą pizzę.
Po stronie francuskiej niestety
pozostaje tylko wspomnienie włoskiego słońca, pada deszcz.
Bazując na doświadczeniu Andrzeja,
postanawiamy sprawdzić, o której odchodzi tramwaj du Mont Blanc.
Niestety stacja jest zamknięta, sezon rozpoczyna się dopiero w
połowie miesiąca. Andrzej mówi, że do trasy kolejki można dostać
się kolejką linową. która odchodzi z Les Houches , niestety tutaj
również zawód, nieczynne. Sytuacja robi się nieciekawa.
Postanawiamy pojechać do Chamonix, sprawdzić prognozę pogody w
informacji turystycznej i ewentualnie wjechać na Aiugille du Midi,
tamtędy też wiedzie trasa na szczyt. Jest wprawdzie bardziej
wymagająca ale Zdzichu już na niej był. Prognoza okazuje się
kiepska, popołudniami ma padać i mają przechodzić burze. W biurze
przewodników górskich na nasze pytanie jak wygląda trasa przez
Aiugille du Midi pani robi dziwną minę, po czym informuje nas, że
teraz nikt tamtędy nie chodzi. Przy stacji kolejki, gdzie kręci się
wycieczka Japończyków, dowiadujemy się, że dzisiaj już kolejka
nikogo nie zabiera, bo wieje zbyt mocno, a co do jutra to nie
wiadomo. No to koniec opcji...
A może pojechać gdzieś indzie, gdzie
jest lepsza pogoda? Niestety inne rejony Alp, Dolomity a nawet
Zugspitze, wywołany w akcie rozpaczy, odpada. Prognozy są wszędzie
złe. Francję nawiedza aktualnie powódź. Myślimy nawet o powrocie
do domu, jednak ostatecznie nie poddajemy się tak łatwo. Plan jest
taki: wychodzimy z Les Houches, nie zabieramy namiotów, ponieważ po
drodze mamy dwa schrony, dwa schroniska, które już są czynne, co
sprawdziliśmy oraz Vallota (schron ratunkowy przed szczytem).
Wychodzimy jak najwcześniej na trasę, by w razie popołudniowych
opadów, być już pod dachem.
Dojeżdżamy do Les houches, sprawdzamy
miejsce startu i nocujemy w hotelu.
Następnego dnia wyruszamy o piątej.
Na początku mozolnie pniemy się zakosami pod górę, szybko
zdobywając wysokość. Po dwóch godzinach dochodzimy do biwaku
Baraque Foresiere des Arandellys. Dalej ścieżka wyprowadza nas z
lasu i o godzinie ósmej osiągamy stację kolejki. Po krótkim
odpoczynku i spotkaniu ze świstakami, ruszamy wzdłuż torów. Z
daleka widzimy pierwszych turystów podążających za nami tą samą
drogą. Następny postój i spotkanie z koziorożcem mamy przy
ostatniej stacji kolejki.
Nabieramy wody ze źródełka i ruszamy
po śniegu, pogoda dopisuje, na trasie wyprzedzamy kolejne zespoły,
mamy niezłe tempo. Ten odcinek jest dość męczący i momentami
jest dość stromo, w dodatku śnieg pod wpływem słońca, zaczyna
puszczać. O godzinie 12:30, przy pięknej pogodzie docieramy do
schroniska Tete Rousse. Jest jeszcze dość wcześnie i moglibyśmy
kontynuować wejście do Goutera, ale z uwagi na nasłonecznienie i
rozmiękły śnieg, postanawiamy zostać na noc tutaj. W schronisku
dostajemy miejsca w dwunastoosobowym pokoju, ale jesteśmy w nim
sami. Poza nami nocuje w obiekcie jeszcze jakieś dziesięć osób.
Spotykamy ekipę z Polski, którą na szczyt prowadzi przewodnik, oni
śpią na „polu namiotowym” nieco powyżej schroniska. Dojście w
dobrym tempie uczciliśmy piwem z „Brasserie Du Mont Blanc”.
Niestety w schronisku nie ma bieżącej wody, więc o myciu można
zapomnieć.
Rano ruszamy przed szóstą. Przed nami
wyszło już kilka osób. Ranek jest piękny, śnieg zmrożony, czego
chcieć więcej? Przechodzimy przez kuluar rolling stones, na
szczęście bestia śpi! Pniemy się w górę, wpinając się
asekuracyjnie w stalowe poręczówki, tam gdzie jest to możliwe. O
ósmej trzydzieści stajemy w pełnym słońcu na grani, do Goutera
zostało kilka minut przyjemnego spaceru. W schronisku jemy
śniadanie, większość już dawno ruszyła na szczyt, więc w końcu
zostajemy sami.
Przed dziesiątą ruszamy dalej. Pogoda przepiękna, widoki urwistych ośnieżonych ścian robią wrażenie. Po wędrówce wyraźną ścieżką, bez niebezpieczeństw, o trzynastej docieramy do Vallota. Tutaj mieliśmy też dojść od strony Włoskiej. Brak jakichkolwiek śladów prowadzących z tamtego kierunku utwierdza nas w przekonaniu, że dobrze zrobiliśmy wycofując się z tamtej trasy. Tomek z Krzyśkiem myślą o dalszej drodze na szczyt i nocowaniu tutaj w drodze powrotnej. jednak Andrzej hamuje ich zapędy, jesteśmy już trochę zmęczeni i godzina na wejście na szczyt też już trochę późna.
Przed dziesiątą ruszamy dalej. Pogoda przepiękna, widoki urwistych ośnieżonych ścian robią wrażenie. Po wędrówce wyraźną ścieżką, bez niebezpieczeństw, o trzynastej docieramy do Vallota. Tutaj mieliśmy też dojść od strony Włoskiej. Brak jakichkolwiek śladów prowadzących z tamtego kierunku utwierdza nas w przekonaniu, że dobrze zrobiliśmy wycofując się z tamtej trasy. Tomek z Krzyśkiem myślą o dalszej drodze na szczyt i nocowaniu tutaj w drodze powrotnej. jednak Andrzej hamuje ich zapędy, jesteśmy już trochę zmęczeni i godzina na wejście na szczyt też już trochę późna.
Vallot jest bardzo zaśmiecony, więc
zabieramy się za porządki, trzeba urządzić sobie jakieś spanie.
Udaje się to całkiem nieźle. Mamy mnóstwo czasu, więc wygrzewamy
się w słońcu przed schronem.
Ze szczytu wracają szczęśliwi
zdobywcy, jeden z francuskich przewodników mówi, że już
kilkadziesiąt razy był na szczycie, ale jeszcze nigdy nie było tam
tak bezwietrznie jak dzisiaj. Po około dwóch godzinach dociera
grupa około dwunastu wcześniej zapoznanych Polaków, oni również
rozkładają się na nocleg, w schronie robi się ciasno. Budziki
ustawiamy na trzecią i zasypiamy. Spanie w tych warunkach i na
takiej wysokości, nie jest zbyt przyjemne, to raczej wiele drzemek,
o trzeciej jestem szczęśliwy, że to już koniec tej nocy.
Jemy śniadanie, wczesne :-) i ruszamy
o 3:40 w kierunku szczytu. Na zewnątrz jest zimno i trochę wieje,
więc zakładamy rękawiczki, kominiarki itp. Idziemy w dwóch
zespołach trzyosobowych. Trasa dobrze przedeptana, śnieg miło
skrzypi, a światło czołówek tworzy klimat.
Po jakiejś godzinie napotykamy
szczelinę, która wymaga nieco skupienia przy jej pokonaniu. Widoki
robią się coraz lepsze, w dole świeci śpiące jeszcze Chamonix, a
zza horyzontu na wschodzie zaczynają pojawiać się pierwsze
promienie wschodzącego słońca. Po kolejnej godzinie przechodzimy
ostrą jak brzytwa, lecz niezbyt długą grań i stajemy na szczycie
!!!
Słońce właśnie ukazuje się nam w
całej okazałości, wiatr lekko wieje, a na szczycie tylko my.
Czego chcieć więcej? Widoki
przepiękne, gdzieniegdzie wystają skaliste i ośnieżone alpejskie
wierzchołki, jesteśmy ponad chmurami, a słońce kładzie na nich
cień Blanca. Gratulacje, zdjęcia, plątanina lin :-)
Po niecałych dwudziestu minutach
ruszamy w dół. Jak dla mnie to trochę za krótko, no ale za nami
idą już kolejne ekipy i chcemy uniknąć mijanek na grani.
Zejście do Vallota zajmuje nam około
godzinę. Pakujemy plecaki i ruszamy w dół. Plan jest taki, że
schodzimy jak najniżej. Po drodze mamy piękną pogodę i widoki,
które na długo zostaną w pamięci.
O 9:30 jesteśmy w Goutierze i robimy
przerwę na drugie śniadanie. W schronisku pusto, wszyscy ruszyli
już dawno do góry lub zaczęli schodzić.
Odcinek między Goutierem a Tete Rousse
idzie nam ciężko. Śnieg jest rozmiękły i nie trzyma. W nogach
już czuć zmęczenie, a szlak na tym odcinku wymaga skupienia. Po
trzech godzinach walki, mijamy spokojny, na szczęście, kuluar
rolling stones, chwilę odpoczywamy i z uwagi na dobry czas,
decydujemy się schodzić dalej. Rozmiękły śnieg nie ułatwia
zadania, mijamy sporo osób idących w górę i zastanawiamy się
czemu są tam tak późno? Przecież wychodząc odpowiednio
wcześniej, wchodziliby po zmrożonym śniegu, a tak męczą się
okropnie.
Przy stacji kolejki jesteśmy o
szesnastej, kolejny odpoczynek i dalej w dół do mety w Les Houches
O 17:30 jesteśmy znów przy biwaku
Baraque Foresiere des Arandellys, robimy wspólne zdjęcie i siłą
rozpędu toczymy się w stronę Les Houches. Na koniec Blanc żegna
nas deszczem, ale tym razem to my jesteśmy górą !
Sukces jeszcze tego wieczoru świętujemy
w jednej z restauracji w Chamonix (dzięki Lechu :-))
Następnego dnia rano opuszczamy hotel
i pędzimy do domu.
Ps. Jednodniowe zejście z Blanca i
późniejszy dzień spędzony w bezruchu w samochodzie będzie się
jeszcze przez kilka dni mocno dawał we znaki naszym nogom.
To co tam zobaczyliście to wasze i nikt Wam tych wspomnień nie zabierze, cudownie! :)
OdpowiedzUsuń