Gruzja - Kazbek 2013r.
Zazwyczaj zamieszczam opisy naszych rodzinnych podróży lub wypadów we dwoje, tym razem oddaję klawiaturę Łukaszowi, mojemu mężowi. Tym razem on opisze swoją wyprawę do Gruzji :) Zapraszam na jego relację :)
Kiedyś
przeczytałem w piśmie górskim ”NPM” relacje z wejścia na
Kazbek. Bardzo spodobała mi się ta góra i zakiełkował w mojej
głowie pomysł, że może by tak kiedyś tam wejść. Okazało się,
że będzie to możliwe dzięki pomysłowi wyjazdu naszej grupy„Alkotur” do Gruzji. Udało się zebrać (chyba pierwszy, a mam
nadzieje, że nie ostatni ) całą paczkę i 24. września
wylądowaliśmy w Tbilisi.
Lecieliśmy Lufthansą. Bilety zostały
kupione z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem za ok. 750 zł. Wylot był
z Warszawy, przesiadka we Frankfurcie i później już Tbilisi. Na
lotnisku, dzięki znajomości z ekipą z Exploruj.pl, czekał już na
nas polecany przez nich niejaki Zura, właściciel całkiem fajnego
mercedesa Sprintera w wersji de lux.
Pomimo braku pęknięć na
przedniej szybie (co wg. relacji wyczytanej gdzieś w necie oznacza
dobrego i doświadczonego kierowcę w tych stronach), Zura okazał
się mistrzem kierownicy, a trasę do Kazbegi mógł pewnie pokonać
z zamkniętymi oczami, bo jeździł nią codziennie. Po zakupieniu i
doładowaniu kart telefonicznych, udaliśmy się do wcześniej
wspomnianej miejscowości Kazbegi.
Na miejscu byliśmy
wcześnie rano, Zura zawiózł nas do hostelu zaprzyjaźnionej z nim
Natii. Hostel, jak oni to nazwali, to raczej za dużo powiedziane.
Były to dwa pokoje z łóżkami jakby ze starego szpitala i nową
łazienką.
Część ekipy zaległa na kojach, reszta dyskutowała co
robić dalej. Z podwórka widać Kazbek w całej okazałości, do tej
pory widziałem go tylko na zdjęciach, na żywo robi dużo większe
wrażenie.
Wyjazd był w prawdzie zaplanowany już
dobrych dziesięć miesięcy wcześniej, ale jakoś tak poza mną
Tomkiem i Zdzichem, reszta nie bardzo wiedziała gdzie się udać.
Ogólny plan wyglądał tak: my we
trójkę idziemy na Kazbek, reszta udaje się na trekking w stronę
Szatili. Po szczęśliwym zejściu ze szczytu dołączamy do ekipy i
razem udajemy się do Tbilisi.
Po małej regeneracji sił
przepakowujemy plecaki. Zostawiamy część rzeczy u Natii, bo po co
targać to wszystko na szczyt. Pakujemy plecaki i wychodzimy wszyscy
razem do Tsmindy Sameby, przepięknie położonego klasztoru.
Z Kazbegi do klasztoru prowadzi szlak
pieszy, który my wybieramy i droga, którą wjeżdżają dżipy i
różne inne pojazdy wwożące tam turystów i pielgrzymów. W
okolicach klasztoru bardzo wieje, oglądamy stare mury, jest też
trochę turystów z Polski. Po zwiedzeniu klasztoru rozstajemy się z
resztą ekipy. Trudno, ale każdy teraz idzie w swoją stronę. Oni w
dół do Kazbegi, my w górę.
Na początku droga pnie się lekko w
górę. Przechodzimy wąską ścieżką przez mały lasek i dalej
wędrujemy ścieżką prowadzącą po trawiastym zboczu. Pogoda
dopisuje jeśli nie liczyć nieco przenikliwego wiatru. Za nami
rozpościera się przepiękny widok na Samebe i górujące w oddali
szczyty czterotysięczne.
Po drodze mijamy kilka schodzących ku
dolinie grup turystów. Jedna z takich grup prowadzi osiołki, pewnie
wjechali na nich na górę do kapliczki, skąd podobno widać
lodowiec.
Po dotarciu do kapliczki zatrzymujemy
się na chwilę. Trzeba się dobrze okryć, bo wieje niemiłosiernie.
Po chwili dołącza do nas młody Izraelita. Chwile z nim
rozmawiamy, mówi że latem był w Polsce i bardzo mu się u nas
podobało.
Robimy pamiątkowe zdjęcie i ruszamy dalej. Robi się
późno, więc zaczynamy szukać miejsca na biwak. Według naszej
mapy, gdzieś niedaleko jest takie miejsce. Znajdujemy fajną łączkę
nieco poniżej szlaku i rozbijamy naszego Marabuta. Idę po wodę do
pobliskiego potoku. Zdzichu wsypuje do butelek „magiczny proszek”
który ma za zadanie uzdatnić ją do picia. Potok wypływa z lodowca
i taką wodę trzeba uzdatniać. Robi się coraz ciemniej. Zaszywamy
się w cieple namiotu, gotujemy obiadokolacje, czyli jakieś liofile,
dla każdego coś miłego. O zaopatrzenie postarał się Zdzich,
niedawno wrócił z Elbrusa i zostało mu trochę tych „smakołyków”.
Po kolacji herbatka i ciepłe śpiwory.
Na dworze jest około zera czyli na razie ok.
Przed zaśnięciem widzimy na ścieżce
światła schodzących z góry kilku osób.
Nowy dzień wita nas pięknym
słoneczkiem oraz niespodziewanym towarzyszem pod postacią psa.
Dajemy mu śniadanie ,widać że to jakiś stały bywalec. Podziwiamy
widok na Kazbek, pakujemy rzeczy i ruszamy. Piesek odprowadza nas
jakiś czas, przekracza wraz z nami potok i znika nie wiadomo kiedy.
Przed nami droga przez lodowiec. Tomek
odpala GPS-a i idziemy według wskazań, które przygotowaliśmy
jeszcze w Częstochowie. Trasa nie przebiega tak jak typowa droga,
ale wydaje nam się dobra.
Spotykamy pierwsze szczeliny, na
szczęście są niewielkie i można je bez problemu przekroczyć lub
obejść. Nad nami widać już dość wyraźnie obserwatorium. Wieje
dość mocno, ale idzie nam się dobrze. Nieco kluczymy wśród
małych pagórków, rozpoczynamy dość strome podejście tutaj już
po wyraźnych śladach do obserwatorium.
Budynek wygląda na opuszczony. Dookoła
dużo murków z kamieni, za którymi można rozbić namiot. Wzmaga
się wiatr, wchodzimy do środka.
Pierwszą spotkaną przeze mnie istotą
jest mysz, która przemyka przez korytarz :)
Z jednego z pomieszczeń wychodzi
chłopak i zaprasza nas do środka. To jest dyżurka – biuro
obsługi, dowiadujemy się że nocleg kosztuje 30 lari od osoby.
Grzejemy się przy piecu, pijemy herbatę zaparzoną przez chłopaków.
Mamy zamiar iść dalej w stronę platio. Pytamy się o Polaków,
którzy zaginęli. Z tego co zrozumieliśmy, mówią, że jednego
znaleźli, pozostała dwójka zamarzła gdzieś na górze. Akcja
poszukiwawcza jest w tej chwili przerwana z uwagi na niesprzyjającą
pogodę. Kiedy pogoda się poprawi ma wylecieć helikopter na
poszukiwania. Była z nimi jeszcze dziewczyna ale nie poszła na
szczyt.
Wszystkie te informacje działają na
nas przygnębiająco. Gruzini z obsługi radzą nam nocować w
obserwatorium.
W budynku jest jeszcze dwóch
Ukraińców i Hiszpan. Okazuje się że Hiszpan mówi świetnie po
polsku ( jego mama jest Polką). Wszyscy czekają na lepszą pogodę
i na przewodnika, z którym zamierzają zaatakować szczyt.
Na zewnątrz wieje jak cholera,
zaczynamy się zastanawiać czy jednak nie zostać tu na noc.
Po krótkim rozważaniu za i przeciw,
postanawiamy zostać. Po chwili przychodzi jeden z Gruzinów i mówi,
że możemy zanocować za pół ceny. Ale nam się trafiła promocja
!
Wprowadzamy się do naszego
pięciogwiazdkowego apartamentu, gotujemy coś do jedzenia i pomimo
wiatru, postanawiamy wybrać się na rekonesans naszej dalszej drogi.
Przy okazji zdobędziemy jeszcze te sto czy dwieście metrów w górę,
co da nam nieco lepszą aklimatyzacje.
Na zewnątrz wieje i zacina śniegiem,
ale widoczność jest dość dobra. Po około półgodzinie
dochodzimy do miejsca, w którym znajduje się metalowy krzyż, a na
naszej mapie opisane jest jako „white kross”. Gdzieś dalej jest
jeszcze „black kross”, jednak postanawiamy wrócić do naszego
apartamentu. Po powrocie robimy kolacje i zbieramy się do spania.
Wiatr wzmaga się z każdą chwilą i zaczyna nawiewać nam śnieg
przez niezbyt szczelne okno. W nocy budzę się kilka razy i ciesze
się, że nie śpimy w namiocie, bo na zewnątrz dmie jak cholera.
Ranek wita nas piękną, słoneczną
pogodą. Wychodzimy przed budynek i rozkoszujemy się wspaniałą
panoramą. Nie śpieszy nam się zbytnio, do przejścia dzisiaj mamy
krótki odcinek.
Pakujemy plecaki, w razie czego
bierzemy numer do obsługi obserwatorium i ruszamy w górę.
Mijamy oba krzyże, kierujemy się
GPS-em, oraz, licznie tutaj stawianymi, kopczykami z kamieni, których
nie brakuje w okolicy. Po prawej mamy kruche zbocze, które cały
czas wypluwa większe i mniejsze kamienie w naszą stronę.
Wszędzie dookoła leżą wielkie
głazy, które kiedyś pewnie oderwały się i popędziły w dół.
Dochodzimy do mocno oblodzonej części
ścieżki, której nie ma jak obejść, w związku z czym
postanawiamy założyć raki. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to,
że w dość grubych rękawiczkach założenie raków paskowych
stanowi spory problem. Postanawiam zdjąć jedną rękawice i choć
raki po już chwili są zapięte, to praktycznie nie czuje dwóch
palców. Ale numer, przecież to była chwila. Wkładam szybko
rękawiczkę, niestety na niewiele się to zdaje. Na szczęście mamy
jeszcze łapawice, teraz wiem już po co, po kilku minutach palce
znów wypełnia ciepło :-) Wchodzimy na rozległą połać śnieżną,
która lekko wznosi się w górę.
Na początku myśleliśmy, że to jest
już plato, jednak jak się później okazało, plato znajduje się
nieco wyżej. Wieje już dość mocno i po przejściu prawie całego
pola rozglądamy się za miejscem na rozbicie namiotu. Prawdę
mówiąc, to dobrego miejsca to tutaj nie ma nigdzie, albo właściwe
można odwrócić spojrzenie i stwierdzić że dobre miejsce jest
wszędzie. Tak też robimy i zaczynamy robić platformę pod namiot.
Po półgodzinie siedzimy już w ciepłych śpiworach, woda grzeje
się na herbatę, a na zewnątrz nieźle dmucha. Schowaliśmy się w
samą porę.
Planujemy pobudkę na szóstą rano,
gotujemy i jemy co tam kto ma. Jeszcze wychodzę na zewnątrz zapchać
jeden z otworów wentylacyjnych reklamówką, bo nawiewa przez niego
pełno śniegu do środka.
O tym, że nocujemy powyżej czterech
tysięcy metrów nad poziomem morza, przekonuje się próbując
odpowiednio ułożyć się w śpiworze, który się pozwijał. Po
chwili dziwnych akrobacji muszę odpocząć, bo się zasapałem.
Wreszcie próbujemy zasnąć, nie wiem jak reszta, ale ja zapadam w
krótkie drzemki, zwłaszcza, że średnio co minute mam wrażenie
jakby tuż obok namiotu przejeżdżał pociąg towarowy. Mocne
podmuchy wiatru uderzają setkami drobinek lodu w ścianki powodując
straszny hałas. Wreszcie zasypiam i śpi mi się tak dobrze, że
budzę się o siódmej, a nie o szóstej, na którą miałem
nastawiony budzik w zegarku. Ale chłopaki mówią, że spoko i tak
wcześniej nie ma co ruszać, bo jeszcze jest dość mroźno. Szybkie
śniadanko, pakowanie i w drogę. Namiot planowaliśmy złożyć, ale
jest tak fajnie przymarznięty, że nie ma co go ruszać. Pogoda
ładna, zapowiada się słoneczny poranek.
Ruszamy jeszcze w cieniu i najbliższa
droga jest bez słońca, więc jest trochę zimno.
Na początku wspinamy się po stoku do
góry, gdzie jak nam się wydaje, trawersem przebiega ścieżka.
Nasze przewidywania okazują się trafne i po dwudziestu minutach
jesteśmy na wyraźnej ścieżce prowadzącej w kierunku szczytu.
Teraz dość powoli zdobywamy wysokość, po drodze przekraczamy
kilka małych szczelin. Przy jednej z nich musimy zatrzymać się na
dłużej. Druga krawędź wznosi się o jakiś metr i razem z Tomkiem
nie mamy koncepcji jak ją pokonać. Dogania nas Zdzich, wbija dwa
czekany styliskami w lód, trochę się podciąga i sprawnie ją
przekracza, my idziemy w jego ślady. Doświadczenie zdobyte na
poprzednich wyprawach w Himalaje, Alpy i Andy procentuje! Droga
przebiega dość łatwo, choć ścieżka znika i trzeba iść na
„czuja”. Zaczyna się podejście na przełęcz, teraz jest już
trochę bardziej stromo. Na przełęczy widać już słońce, jeszcze
trochę wysiłku i stajemy w pełnym słońcu. Po lewej stronie
wznosi się szczyt Kazbeka. Wygląda na to, że za chwile będziemy
na szczycie.
Po małej przerwie ruszamy. Zaczyna się najbardziej
strome podejście. Nastromienie jest spore, ale można je przejść
bez większych problemów ( jeśli ktoś zimą podchodził na Rysy to
to podejście wygląda podobnie), jednak dzisiaj co chwile uderzają
w nas bardzo mocne podmuchy wiatru. Wtedy padamy na lód, wbijamy
czekany i czekamy aż wiatr nieco zelżeje. Później znów w górę,
aż do kolejnego podmuchu. Na przełęczy tak mocno nie wiało, więc
wchodzimy niezwiązani. Idę pierwszy i po kilku takich uderzeniach
wiatru krzyczę do Tomka, że trzeba się związać. W tych warunkach
nie jest to łatwe, ale lepiej późno niż wcale. Po jakiś
piętnastu minutach widać już szczyt. Ostatnie metry pokonujemy na
czworakach, bo wieje jak cholera. Jesteśmy!!!
Radość, gratulacje, musimy
przekrzykiwać ten diabelny wiatr, który chce nas zepchnąć ze
szczytu. Robimy zdjęcia, podziwiamy widok ze szczytu, a jest dzisiaj
na co popatrzeć. Zdzichu z Tomkiem rozwijają zabraną na tą okazje
flagę, a ja robię ze czterdzieści zdjęć, aby później wybrać
jedno dobre!
Zaczynamy zejście na przełęcz teraz
jest już łatwo. Na przełęczy spotykamy przewodnika z dwójką
turystów, idą z meteostacji. My po krótkiej przerwie idziemy w
dół. Podczas zejścia widzimy krążący helikopter, to pewnie
rosyjscy ratownicy, którzy poszukują zaginionych Polaków.
Docieramy do namiotu, pakujemy
wszystko, zwijamy namiot i ruszamy w stronę meteostacji.
Szczyt
Kazbeka zakryły już chmury. Po drodze spotykamy kilka osób, które
planują jutro atak szczytowy. Droga do meteo dłuży się, kluczymy
między szczelinami i idziemy nieco inną drogą niż wczoraj. Do
meteo docieramy mocno zmęczeni. Zdzichu chce tu nocować, jednak ja
i Tomek przekonujemy go, by iść dalej do zielonej trawy.Mamy już
po dziurki w nosie tego śniegu i lodu. W kuchni meteostacji
uzupełniamy braki jedzenia ( ludzie zostawiają tam to, co już im
się nie przyda ) i po przekroczeniu lodowca wieczorem docieramy do
miejsca biwakowego z wodą i mnóstwem śmieci.
Tomek uskarża się na odmrożony palec
(po powrocie zejdzie mu paznokieć). Rozbijamy namiot, jemy kolacje,
jeszcze dla uczczenia dzisiejszego sukcesu Alkoturu herbata z
Balantines-em, łączność z chłopakami i zasłużony odpoczynek w
objęciach morfeusza
Rano odwiedza nas nasz czworonożny przyjaciel,
którego częstujemy śniadaniem i schodzimy do Kazbegi. Pogoda
bardzo ładna,widoki przepiękne. W Gergeti zatrzymujemy się w
pierwszym napotkanym barze z napisem kebab.
Powietrze jest gęste z wyraźnie
wyczuwalną nutą ostrej papryczki, która już niebawem rozpali
nasze wnętrza. Kebaby są pyszne, piekielnie ostre. Pożar gasimy
jedynym dostępnym tam piwem hiszpańskim z napisem FC Barcelona
:-)))
Wreszcie docieramy do naszego hostelu,
okazuje się że czeka na nas chorujący Wojtek. Umawiamy się z Zurą
na transport jego marszrutką do Tbilisi. Jeszcze kolacja
przygotowana przez Natie zakrapianą miejscową czaczą, a jutro
ruszamy dalej, na spotkanie z drugą częścią naszej ekipy, która
odwiedziła równie piękny kawałek Gruzji z finałem w murach
prastarej Szatili.
Ale to już historia na inną opowieść.
Czytam Twojego bloga juz od bardzo, bardzo dawna, ale chyba jeszcze sie nie udzielalam.Szacunek dla meza, podziwiam takich ludzi z wielka pasja i checia osiagniecia rzeczy dla innych nieosiagalnych.Jestem pod wielkim wrazeniem.Pozdrawiam serdecznie.M.
OdpowiedzUsuńAle numer! byłem tam w tym samym czasie z żoną, ale wcześniej, w dniu zaginięcia tych 2 chłopaków (mieszkaliśmy na tej samej kwaterze)
OdpowiedzUsuń